Jechałam do Patagonii w poszukiwaniu samotności, wiatru i przestrzeni. Marzyłam, żeby zobaczyć lodowce i poczuć, jak silny wiatr nie pozwala mi ustać w miejscu, zachęcając do zrobienia kroku naprzód, lub do powrotu. Udało się.
Pierwsze dwa dni nas pokonały. Najpierw 45 km po Lago i Rio Grey, później 20 km od Campamento Carretas do Refugio Grey sprawiły, że zaczęliśmy kwestionować nasze plany na kolejne dni. Zwykle na takich wyjazdach nęci mnie myśl, czy warto było jechać taki kawał drogi, po to, żeby spędzać czas w taki sposób, w jaki właśnie go spędzam.
Drugiej nocy spałam najlepiej ze wszystkich w Torres, mimo tego, że rozłożyliśmy namiot prawie po ciemku na dość nierównym terenie. Obudziłam się cała obolała po wczorajszym dniu.
Część ludzi wokół nas wcześnie się spakowała i wcześnie zeszła na dół do Lago Pahoe lub wyruszyła na Gardener’s Passage — najtrudniejszą część trasy O. Przy śniadaniu postanowiliśmy z Kubą, że żeby nacieszyć się widokami i tym, że mamy szansę być w takim miejscu dojdziemy do pierwszego schroniska i tam zdecydujemy, co robimy dalej. Czy idziemy do kolejnego campingu, czy może weźmiemy katamaran, żeby dostać się na drugą stronę parku? Na początku czułam się zawiedziona takim podejściem do sprawy, ale po jakimś czasie doszłam do wniosku, że w tym tkwi wolność spania w górach w namiocie. Mogliśmy zmienić nasze plany, przystosować trasę i do naszych upodobań. To był nasz czas.
Po śniadaniu przeszliśmy się kawałek poza camping, żeby zobaczyć Campo de Hielo Patagonico Sur z bliska. Bez plecaków czuliśmy się tak lekko!
Przez około 15 minut byliśmy tylko my, parę malutkich kawałków lodu na jeziorze i ponad 200 kilometrów kwadratowych lodu. Siedziałam w ciszy na kamieniu, patrzyłam i myślałam. O tym, że jeszcze parę dni temu byłam w pokoju pełnym pacjentów, oceniana przez egzaminatorów. O tym, jak to możliwe, że kiedyś podróż w tak odległe miejsce zajęłaby miesiące, a my jeszcze parę dni temu jedliśmy churros w Barcelonie. O tym, że dzielę pierwszy widok na lodowiec tylko z moim mężem. Że mogłabym rozstawić tu namiot i spać przy samym lodowcu, słuchając jak trzeszczy i nieustannie kształtuje ziemię pod swoim ciężarem. Jaki to musi być ciężar? Ile atmosfer, ile kilogramów. Przypomniałam sobie, że pod Hielo Patagonico znajdują się dwa wulkany. Jak wyglądałby wybuch takiego wulkanu. Udałoby mu się przebić przez tyle kilogramów lodu? Czy byłaby to fontanna, czy grzyb dymu i pyłu?
Pozwoliłam moim myślom płynąć. Po raz kolejny na tym wyjeździe poczułam, że powinnam była tu przyjechać. Że mimo tego, że jestem tylko kolejnym turystą, który przejdzie trasę W, to co czuję, kiedy patrzę na masę lodu, co widzę, co słyszę, jak odbieram wszystko, co mnie otacza, należy tylko do mnie. Dla podróżników z Europy napotkanie lodowca oznaczało powrót tam skąd przypłynęli. Przemierzanie lodu było zbyt niebezpieczne, a lodowiec oznaczał kolejna ślepą uliczkę.
Dla mnie lodowiec też był końcem. Końcem ciągłego nakładania na siebie poczucia, że coś muszę, końcem myślenia, że nie jestem takim typem podróżnika, jak ludzie których spotykam na trasie, końcem usprawiedliwiania moich własnych wyborów przed innymi i samą sobą.
Po pewnym czasie minęła nas mała grupa ludzi z naszego campingu, którzy szli na Gardener’s Passage. W myślach życzyłam im dobrej drogi, a sama odwróciłam się od lodowca i poszłam w swoją stronę.
Dzień był wyjątkowo ciepły i słoneczny, po wczorajszych podmuchach wiatru nie było śladu. Błękitne kryształki gór lodowych kołysały się lekko na mętnym jeziorze Grey. Szliśmy powoli, zatrzymując się co jakiś czas, żeby porobić zdjęcia, usiąść na skale i popatrzeć przed siebie. Wiele osób pytało nas jak jeszcze daleko do Refugio, część z nich wracała tego samego dnia i musiała zdążyć na łódkę o wyznaczonej godzinie.
Kuba nie opowiedział mi już żadnego filmu science fiction, ale za to rozmawialiśmy o dziurze ozonowej i czy wierzymy w jej istnienie (wierzymy). Mimo że parę razy nakładaliśmy krem SPF50 na twarze i odsłonięte części ciała, słońce prażyło niemiłosiernie. Żałowałam, że nie spojrzałam wieczorem na niebo, żeby zobaczyć jak bardzo różni się od północnego.
Po jakimś czasie doszliśmy do Lago Pahoe. Trawa wokół jeziora zaczęła płowieć na jesień i kontrastowała z niesamowicie niebieskim jeziorem.
W schronisku poznaliśmy starszego Polaka, który od 30 lat mieszkał w Teksasie i bardzo ucieszył się na dźwięk języka polskiego . Zamieniliśmy parę zdań i nie mogliśmy się nadziwić jak niespotykany jest kolor masywu Torres. Później w domu moja mama geograf wytłumaczyła mi, w jaki sposób natura stworzyła pasy ciemnego i jasnego kamienia.
Po południu popłynęliśmy łódka na drugą stronę Lago Pahoe i dalej busikiem, prowadzonym przez Chilijczyka o mocnym akcencie i czarnym berecie na głowie, na camping Las Torres. Zaczęło się ściemniać i okolica wyglądała nieprzyjaźnie, na drodze widać było tumany kurzu tam, gdzie właśnie przejechał samochód w oddali.
Znów rozkładaliśmy namiot po ciemku, starannie obciążając śledzie kamieniami, żeby nie odfrunąć w nocy. Kolację jedliśmy koło 22, w zupełnej ciemności. Bolognese z jednego pojemnika, z gwiazdami południowego nieba nad głowami.
Cruz del sur nad nami, Wielki Wóz gdzieś daleko nad naszym domem po drugiej stronie świata. Gwiazdy zawsze dodawały mi otuchy, to o nich zwykle czytam, kiedy chcę sobie przypomnieć, gdzie jest moje miejsce na tym świecie. Tamtego dnia było pod masywem Torres, z trzema granitowymi wieżami czekającymi na mnie następnego dnia.
Pingback: Ostatni dzień na Trasie W - The Fleeting Day()