Patagonia — kraina gigantów, jałowych rozciągających się w nieskończoność stepów i poszarpanych iglic szczytów górskich na horyzoncie. Opuszczona i surowa. Nadal rzeźbiona przez lodowce, wiatr i wodę. Marzenie tych, którzy tęsknią za odludziem i których wzywają takie miejsca jak Antarktyda czy Alaska. W tym mnie.
Wyjazd do Patagonii nie był dla nas oczywisty. Po kupnie biletów do Chile nie mogliśmy się zdecydować w jaki sposób najlepiej wykorzystać te dwa tygodnie. Chile ma tyle do zaoferowania, że naprawdę wybór jest bardzo trudny. Rozważaliśmy opcje zobaczenia wszystkiego, włącznie z północnymi pustynnymi rejonami (pustynia Atacama), wulkanami i fiordami w środkowej części Chile i kończąc na południu w Patagonii czy nawet Tierra del Fuego.
Zanim wyjedziemy, zwykle siadamy razem z J’em i zastanawiamy się, jak wyglądałby idealny dzień na danym wyjeździe. Rozpisujemy w procentach, na czym nam zależy: na naturze, jedzeniu, kulturze, poznaniu nowych miast?
W Chile moim marzeniem było odosobnienie, samotność i bycie blisko natury. Czas na to, żeby się zachwycić i poczuć małą częścią wielkiego świata.
Udało nam się odpędzić myśl, że nigdy już nie będziemy mieli szansy wrócić do Ameryki Południowej i postanowiliśmy skupić się na odwiedzeniu jednego rejonu: Chilijskiej Patagonii.
Po nieprzespanej parnej nocy w Bella Vista w Santiago jeszcze przed świtem byliśmy w drodze na lotnisko. Nasz taksówkarz był fanem piłki nożnej, w tym Lewandowskiego i ubolewał nad tym, że jedyny polski sklep w Santiago został zamknięty. Biedaczek musiał się objeść bez polskiej kiełbasy, do której zapałał miłością podczas pracy w Teksasie przy przeglądach ciężarówek.
Nad Andami
Nasz lot był około 6 rano, do Punta Arenas — miasta w regionie Magellanes na południu Chile. Co ciekawe po drodze samolot lądował w Puerto Montt, gdzie niektórzy pasażerowie wysiadali, a inni zajmowali ich miejsca na pokładzie. My nie mogliśmy wyjść z samolotu i już po pół godzinnym postoju byliśmy dalej w drodze.
W podstawówce czytałam książkę „Od Apeninów do Andów” o chłopcu, który wyrusza w podróż w poszukiwaniu swojej matki. Przypomniała mi się, kiedy lecieliśmy nad Andami.
A był to nieustający spektakl. Udało nam się usiąść po właściwej stronie samolotu. Szczytom, wulkanom i widokom nie było końca. Nie dało się tego uchwycić przez okienko samolotowe. Widoczność była zmienna, czasem było widać małe kolorowe jeziorka na szczytach wysokich gór, wielkie jeziora a na horyzoncie wulkany.
Punta Arenas
Po około 4h wylądowaliśmy w Punta Arenas i odebraliśmy nasze plecaki. Busikiem dojechaliśmy do centrum miasteczka i zaczęliśmy szukać autobusu do Puerto Natales. Plecaki na plecy, kaptury na głowy i z pochylonymi głowami poszliśmy pod wiatr w stronę kantoru. O ile w Santiago można było zapytać o coś po angielsku, na południu znaczna większość ludzi mówi tylko po hiszpańsku. Zapytaliśmy o drogę do autobusu i udało nam się kupić dwa ostanie bilety do Puerto Natales na najbliższy autobus. Nie mieliśmy nic do jedzenia, więc w małym sklepiku kupiliśmy czekoladę i wodę.
Punta Arenas to dziwna miejscowość. Założona około 150 lat temu, najpierw była bazą wojskową, a teraz jest mieszanką starych willi, wielkich centr handlowych i małych uliczek z domkami pokrytymi falowaną blachą. Nie jest zbyt urokliwa, ale służy jako baza wylotowa dla turystów, którzy chcą zwiedzić okolice oraz jako przystanek na drodze do Tierra del Fuego czy Ushuaia.
Już w autobusie, suchym i ciepłym, zauważyłam, że okolica jest inna niż sobie wyobrażałam. Była mniej majestatyczna, teren bardziej płaski i trawiasty. Krajobraz nie przypominał mi Szkocji, a myślałam, że tak będzie. Tłumaczyłam sobie to tak, że Magellanes jest mniej więcej na tej samej szerokości geograficznej co północna Szkocja, tylko w lustrzanym odbiciu.
J obiecał, że mnie obudzi, jeśli pojawią się pierwsze lamy na polach. I tak przespałam prawie cała drogę, budząc się co jakieś 30 min, żeby podziwiać lamę lub Chilijskiego strusia Nandu.
Puerto Nalates
Do Puerto Natales dojechaliśmy popołudniem. Miasteczko jest bardzo malowniczo położone i ochrzczone przez Lonely Planet jako stolica Goreteksu, ze względu na wiele sklepów sprzedających sprzęt górski.
Mnie i J’a Puerto Natales urzekło. Niewielka mieścina, kiedyś skromny port rybacki, położona na brzegach Fiordu Ultima Esperanza i chronionym od wiatrów przez pobliską górę Sierra Dorotea. Cieśnina Ostatniej Nadziei została nazwana w ten sposób przez podróżników, którzy chcieli dopłynąć nią do przesmyku, odkrytym przez Magellana w czasie żeglugi z Atlantyku. Niestety im się nie udało — trafili na lodowiec i dzięki temu okolice którymi się poruszali, a teraz cała prowincja powierzchnią większa niż Szwajcaria, nazywa się Ultima Esperanza.
Moja pierwsza myśl o Puerto Natales była taka, że właśnie tak sobie wyobrażałam miasteczka na Alasce — niska zabudowa, domy pomalowane na pastelowe kolory, falista blacha na dachach, wielkie bezpańskie psy i duże samochody, przystosowane do jazdy po szutrowych drogach. Słońce powoli zachodziło, a my szliśmy powoli do naszego miejsca noclegu.
Pierwszy nocleg mieliśmy zamówiony w ładnym schronisku około 2 km za Natales. Po drodze zrobiliśmy wstępne zakupy na wyjście w góry i zjedliśmy ciepłe empanadas de champiñones y queso (z serem i pieczarkami).
Po całej podróży i wrażeniach ostatnich dni nie mieliśmy siły już iść do miasteczka, więc zostaliśmy na kolację w schronisku. Zostaliśmy poczęstowani pisco sour na koszt schroniska i spróbowaliśmy lokalnego jedzenia: ja ryby (której nazwy już nie pamiętam) a J patagońskeigo steku. Kolejnego dnia planowaliśmy wyjście w góry, ale w ostatniej chwili zmieniliśmy plany.
Ale o tym dlaczego i po co, następnym razem.