Podobno, nawet jeśli widziało się już Yosemite i Yellowstone, Torres del Paine robi wrażenie. My widzieliśmy tylko Tatry Szkocję i trochę Norwegii, więc nie dziwiłam się za bardzo, że całą trasę W przeszliśmy z opadniętymi szczękami. W kompletnym zachwycie.
Wszyscy nas ostrzegali, że to Patagonia, że wiatr nas zdmuchnie z powierzchni ziemi, że nie ma zasięgu telefonicznego, a pod koniec marca już chodzi niewielu turystów i można się spodziewać śniegu na szlaku. Ale my, dzielni i odważni (not) na przekór losowi i bogom pogody zdecydowaliśmy się na wejście na szlak. Debata na temat czy iść z zachodu na wschód, czy odwrotnie nie ma końca. Forumowicze nie mogą dojść do konsensusu i jak to Szkoci mówią ‘jury is still out’ który sposób przejścia trasy jest lepszy. My szliśmy z zachodu na wschód. Następnym razem poszłabym w drugą stronę dla porównania. Tak, mam nadzieję na drugi raz. Tym bardziej, żę nasze plany były dość płynne i nie zobaczylismy całego W.
Po komunalnym śniadaniu w drewnianej budzie na Campamento Las Carretas i słuchaniu o horrorach z myszami w roli głównej czas było zwinąć namiot i ruszyć w drogę. Naszym planem było dojście do Campamento Grey, czyli około 20 km drogi. Plan mieliśmy dość luźny, po drodze jeden camping, jeśli bylibyśmy zbyt zmęczeni.
Trasa do Lago Pahoe była prosta, ale długa. Około 10 km po pagórkach i równinie z widokiem na cały masyw del Paine, wzdłuż Rio Grey, którą płynęliśmy poprzedniego dnia.
Padało trochę deszczu, wiatr wiał nam mocno w twarz i na drodze zobaczyliśmy pierwsze guanaco z tak małej odległości. Podobno to samiec, bo samice trzymają się razem.
J tym razem opowiadał mi fabułę Prometeusza i tak po pewnym czasie doszliśmy do Lake Pahoe, o idealnym kolorze lazurowym, którego nie potrafiłam uchwycić na zdjęciach. Widok był niesamowity, wyszło słońce, ale wiatr nadal wiał bardzo mocno. Niektóre porywy były dość niebezpieczne, zwłaszcza kiedy szliśmy ścieżką, która po lewej stronie miała ścianę skalną a po prawej strome zbocze prosto do jeziora. J parę razy musiał mnie przytrzymać a ja w duchu dziękowałam, że mam kijki.
Doszliśmy do Refugio Paine Grande i zastanawialiśmy się, czy iść dalej. Było już trochę po południu i szkoda nam było dnia, więc zdecydowaliśmy się iść do Campamento Grey. W razie czego mogliśmy zawrócić. Droga do Grey wiła się wzdłuż jeziora, którym płynęliśmy poprzedniego dnia kajakami.
Do Grey było około 11 km, ale teren był dużo bardziej górzysty, czasem skalisty, parę odcinków szło się korytem strumieni. W pewnym momencie ukazał nam się lodowiec Grey na horyzoncie.
Tak naprawdę to część ogromnego pola lodowego Campo de Hielo Sur, które kiedyś zajmowało całe południe Chile i Argentyny, a teraz jego odnogi tworzą języki lodowców takich jak Grey, Tyndall czy sławny Perito Moreno w Parku narodowym Los Glaciares. Zlodowacenia i same lodowce zawsze mnie fascynowały, więc zobaczenie Grey po raz pierwszy było dla mnie dużym przeżyciem. Zastanawiałam się, co myśleli odkrywcy z Europy, którzy przepłynęli Atlantyk aż do Patagonii i nagle zobaczyli takie masy lodu. Pewnie nie wiedzieli nawet, że coś takiego istnieje na świecie. Byli zachwyceni czy pomyśleli: e tam tylko dużo zbitego śniegu?
Droga do campingu zaczęła nam się powoli dłużyć, za każdym zakrętem miałam nadzieję, że to już będzie to miejsce.
Doszliśmy koło 19, kiedy zaczęło się już ściemniać. Grey to bardzo dobrze zorganizowany camping, ale płatny. Rozbiliśmy namiot, mieliśmy nawet możliwość ciepłego prysznica i zrobiliśmy sobie jedzenie. Kuchnia była pełna ludzi, którzy szli całą trasę wokół Torres (tak zwaną trasę O) i następnego dnia kończyli swój trek. Zjedliśmy, umyliśmy garnek i spaliśmy jak zabici. To był bardzo długi dzień i długa trasa jak na nasze możliwości. Ale było pięknie.
Zastanawiałam się, czy będzie słychać trzeszczenie lodowca w nocy, ale jedynym dźwiękiem były silne podmuchy wiatru.
Pingback: Goniąc lodowce - Rejs fiordem Ultima Esperanza - The Fleeting Day()
Pingback: Trzy mysli na trzy trymestry ciąży - The Fleeting Day()